Szaleństwo Byłych Oczu
Dziś był wymęczający dzień, pomyśliła, gdy ominęła kolejny posąg swojego przodka, stojącego w dumie i wielkiej chwale.
Ukrywające prawdę za swym blaskiem, na niebie ponownie zawitały gwiazdy, które zdawały się kłócić cichutko, która z nich jest tą najpiękniejszą i która powinna górować nad resztą.
Gdy właśnie taki widok dział się na niebiosach, każdy wiedział doskonale, że to była pora na przeróżne kolorowe drinki w miejscowych lokalach, oraz barach.
Oczywiście była to również wręcz perfekcyjna pora na zawitanie grobów swoich bliskich lub zatańczenie z najbliższą ci osobą, śpiewając jakieś zrozumiałe tylko dla białych obserwatorów z nieba piosenki.
Postura wręcz perfekcyjna, każdy jej ruch był idealnie opracowany. Szła niczym mechaniczna lalka stworzona przez wiele lat, miesięcy, tygodni, godzin i sekund przez przestarzałego i już wymęczonego przez życie lalkarza.
Jej suknia kołysała się z każdym dźwiękiem jej kroków, a jej zniszczone włosy, które zostały w końcu wypuszczone na wolność od tony lakieru i peruk, tańczyły na wietrze otwartych okien w rytmie delikatnego dźwięku świerszczy.
To był czas na przeróżne przemyślenia również przeróżnych pisarzy i poetów, którzy z goryczą obserwowali niebo, szukając sensu swojego marnego istnienia.
To był po prostu czas na zdjęcie swojej skóry, mięsa, oczu, włosów i wszystkiego co tylko przeszkadzało ci, żeby choć na krótką chwilę poczuć się jak wolny ptak.
Lub jak wymęczone dziecko zwalone brutalnym kopniakiem z dwudziestego piętra, przeszło przez jej zabałaganioną, bladą głowę gdy kątem oka zajrzała za jedno z wielu bogato zdobionych okien.
Świetliki tańczyły wokół sali, jakby wcale nie wylądowały w tym zimnym, ponurym miejscu przez przypadek, a były tylko gośćmi zaproszonymi na uroczysty bal.
Niektóre lądowały na jej sukni, inne na setkach posągów poprzednich Królowych, a jeszcze któreś po prostu wirowały wokół niej jakby w rytmie muzyki, zapraszając ją do tańca.
Racja, to już był czas na świetliki, które zawsze uroczyście witały ich na początku lata, a znikały po zakończeniu tej ciepłej pory, tylko po to, aby zagościć inne królestwa.
To byli tylko turyści, przyjaciele na krótki moment, a jednak z jakiegoś powodu byli pożądani i uwielbiani od pokoleń przez mieszkańców.
Jednak te piękne stworzenia z pewnością nie były już tematem numer jeden w tych miejscowych barach czy lokalach z kolorowymi drinkami. Ani u ludzi odwiedzających groby czy też tych drugich, którzy tańczyli w rytmie pstrykania świerszczy. I z pewnością nie myślą też o nich zrozpaczeni pisarze i poeci, którzy obserwowali niebo do którego zawitali martwi ludzie, skaczący z dwudziestego piętra.
Nie, bo tamtego dnia była rocznica wielkiej zmiany.
Niemal kilka lat temu, pierwszy raz w historii istnienia wszechświata, mężczyzna objął złoty tron, stając się Królową, otwierając przy tym ścieżki jeszcze niezbadane przez świat.
Wielu mężczyzn pewnie złożyło w ten dzień toast za niego, za jego szczęście, za jego pomyślność i aby Bóg nie wezwał go za szybko, bo ten oto człowiek, rozpoczyna nową erę, erę zmian, oraz słodkiego postępu.
Napewno niektóre kobiety między sobą tylko przewracały oczami, śmiejąc się z tych głupotek i wymysłów nowych czasów, a katecheci w katedrach z pewnością się modlili gorączkowo, martwiąc się, co Bóg powie na Mężczyznę Królowę.
I ku zdziwieniu wszystkich, a szczególnie z ludźmi, z którymi łączyła pokrewieństwo, ona nie była jedną z tych wielu kobiet i katechetów czy też tych mężczyzn, ani nie miała zamiaru taką zostać.
Siedziała cichutko niczym mała myszka w cieniu, może poniżona i zdradzona, ale wiedziała doskonale, że wszystko, będzie jak w najlepszym porządku, prędzej czy później.
Wiedziała, że to tylko sprawa kilku lat, miesięcy, tygodni, dni, godzin, minut i sekund, aby ponownie dotknęła anielskiego berła i wsłuchiwała jak poddani czczą ją do granic możliwości bo to ona, jest ustami, oczami i uszami ich Boga.
Ona jest prawdziwą Królową, to była jej pora, to była jej chwila.
Cofnęła się od okna, gdy do jej głowy zawitało nagłe, a zarazem makabryczne wyobrażenie, marzenie zakrwawionego i brutalnie zamordowanego Lionela Rowlanda Blackwooda, człowieka, który duszą i sercem nie zasługiwał na całowanie stóp i noszenia na rękach.
Pomimo cofnięcia się o krok lub dwa, wiatr nadal wirował nad jej drobnym ciałem, prawie porywając ją wraz ze sobą w nieznane. Przymknęła swoje ciężkie, wymalowane powieki i zaczęła cichutko mówić formułki, które były znane każdemu z królestwa.
Tymi słowami dziękowano za posiłek, za dobry sen, za udany dzień w pracy i za wspaniały dar, jakim był ich władca w dzień jego odejścia.
Na jej bladej, skostniałej twarzy zawitał mizerny, jednak ciepły uśmiech.
Czuła jakby była opatulona dużymi dłońmi, które głaskały ją delikatnie po chudych policzkach i poranionych ramionach, które wycierpiały sporo i będą cierpieć jeszcze wiele, aż nie nadejdzie jej najwyższy czas.
Przeczuwała, że to był znak od Najwyższego, który obserwował każdy jej najdrobniejszy krok za pomocą białych, zazdrosnych o siebie sługusów na niebie.
Otworzyła swe zgaszone od wielu lat, zielone oczy, które szybko odwróciły się od nocnego miasta, jakby ten nie zasługiwał wcale, a wcale na jej najmniejszą uwagę.
Ponownie dźwięk jej za wysokich obcasów zagłuszały doszczętnie ciszę, sprawiając z pewnością, że każdy sługa idącymi tymi korytarzami, postanowił zmienić swą trasę, nie chcąc spojrzeć w oczy kobiecie, która mogła kiedyś za pomocą jedynie pstryknięcia palców, wysłać na brutalną śmierć wszystkich swych poddanych
Świetliki nadal z przyjemnością tańczyły wokół niej, gdy za posągami zaczęła mijać wiele obrazów Królowych, które z berłem spoglądały pusto przed siebie, wyglądając co kolejna jak marna, bardziej mizerniejsza kopia poprzedniej.
Pomimo tego, iż każda z dam miała unikalną suknie, upięcie włosów czy nawet makijaż, każdej z niej wzrok był martwy, brakującej jakiekolwiek iskry życia. Trawiasta barwa w ich oczach, która od setek lat była wyznacznikiem władzy, była najzwyklej na świecie matowa i brudna.
Brudna niczym ich ręce ubrudzone krwią przed swą śmiercią.
W końcu, gdy stanęła przy drewnianych drzwiach prowadzących do starej, metalowej klatki schodowej, jej wzrok na nieszczęście utknął na obrazie aktualnej Królowej.
Nie wiedziała dlaczego jej oczy się tam skierowały, może niechcący, a może jakaś wyższa siła ją do tego zmusiła.
Nie myślała nawet przez sekundę, kiedy nie ruszyła dalej, a tylko zatopiła się w wizerunku dobrze znanej, a jednak odległej jej osoby.
Gdyby ciało małego chłopca od początku jego narodzin było przygotowywane na śmierć, z pewnością wyglądałby niczym jej idealna replika.
Mieli wręcz identyczny kształt ust, zadziorny, krótki nos, oraz przydługie palce, idealne do gry na pianinie.
Jednak wszystko, kompletnie wszystko, było niszczone przez skrajną żywotność w jego oczach, w których promieniowała inteligencja i ciekawość świata.
Oczy są bramą duszy, ich oknami, drzwiami i zasłonami.
Jego dusza nie była gotowa na śmierć, gdyż najzwyczajniej na świecie, on na nią nie zasługiwał, nie był nawet odrobinę godny.
Miał w sobie tyle obleśnego, okropnego grzechu, którego można było ujrzeć za jego wyćwiczonym na zawołanie, perlistym uśmiechem, mogącym podbić serca nawet tych, którzy wyrzucili klucz do niego setki lat temu.
Przez jej ciało wstrząsnęło nagle bardzo nieprzyjemne i znienawidzone przez nią uczucie, a pięści zacisnęły z całej siły, przez co jej przydługie paznokcie poraniły bez żadnego problemu delikatną skórę, poplamiając krwią podłogę.
Jej brwi zacisnęły się, a na twarzy zawitał niecodzienny grymas, jakby czuła obrzydzenie na sam widok tego młodego człowieka, który bez żadnego problemu, połamałby ją na pół.
Nieświadomie kościstą dłonią przejechała po obrazie, starając pozbierać myśli, gdy wsłuchiwała się w opadaniu kropelek czerwonej substancji.
Dźwięk ten przypominał jej jeden z ważniejszych momentów jej życia, jakim była śmierć swojej poprzedniczki. Był to naprawdę krwawy spektakl, przy którym były krzyki radości, głośne modły i śmiechy nieznajomych, którzy jednak nie mogli przebić przez dźwięk skapywania krwi.
Nie wiedziała tak naprawdę, czemu słyszała ten dźwięk przy takim hałasie.
Słyszała potem od służących, szepczącej z tyłu ogrodów, że naprawdę trudno było zmyć ten cały bałagan z kamiennej ziemi, szczególnie, gdy do gry weszły smętne wnętrzności i inne substancje wydobywające się z ciała.
Lecz wszyscy wiedzieli, że to był po prostu niemiły, a zarazem drobny szczegół, który wiązał się z ceremonią. Gdy ludzie oglądają roztrzaskane ciało, nie myślą w ogóle o tym co się dzieje później.
Od pokoleń wiadomo było doskonale, że dobra Królowa tylko dwa razy powinna widzieć świętą śmierć.
Pierwszy raz podczas ceremonii odejścia jej poprzedniczki.
Drugi raz podczas swojej własnej.
Dlatego nie miała zamiaru patrzeć na śmierć tego dzieciaka, bo to było jej miejsce, jej zadanie, jej zaszczyt.
Tyle lat głodzenia, spuszczania krwi w kaplicy, nauki perfekcyjnego chodu i modlitw, oraz obowiązkowego oglądania egzekucji bezwartościowych więźniów.
Tyle lat na marne tylko dlatego, gdyż jej przyszła zastępczyni uciekła, a jakiś pomocnik generała postanowił dokonać spisku przeciwko niej.
Jej myśli zostały wnet przerwane przez głośny dźwięk otwieranych drzwi, które od bardzo dawna potrzebowały oliwienia. Zobaczywszy cień na zakrwawionej podłodze, podskoczyła zaskoczona, wytrącając się z równowagi. Wszakże szybko powróciła do porządku, gdy jej oczom ukazał się powód jej nagłego wyskoku pulsu.
Świetliki wciąż wirowały i tańczyły radośnie, nie zrażone nawet hałasem, gdy ta ukłoniła się delikatnie z gracją, nauczoną przez lata młodości, kiedy poprzedni Władca jeszcze żył. Jej ruch był perfekcyjny, bez jakiejkolwiek skazy, idealny, taki jaki powinien być oddawany dla Królowej, nie ważne jaki się miało status na swych barkach.
— Oh, przepraszam, nie zauważyłam, to znaczy, dobry wieczór, Wasza Wysokość. Wspaniale naszego Władcę zobaczyć ponownie.
Zdrową rękę złapała przystawioną dłoń i trzęsąc się leciutko, pocałowała ją swymi suchymi ustami również z pełną elegancją, okazując wszelki szacunek i oddanie.
Dopóki Królowa zgadzała się na przyszłą śmierć i bezzwłoczną służbę w imieniu ich Stwórcy, każdy człowiek, nie ważne kim był, czy biedak czy bogacz, miał niezwłoczny obowiązek oddać jej swe serce i być gotowym na wszelkie poświęcenie na jej cześć.
Nikogo nie interesowało co myślałeś na jej temat, czy zgadzałeś się z przekonaniami czy je tępiłeś, Królowa miała w sobie największą cząstkę gwieździstego nieba i nie okazując jej należytego uwielbienia, oddalałeś się od blasku gwiazd prosto do Kary Pośmiertnej, gdzie ciemność jest dniami i nocami, a cisza zagłuszy twoje krzyki i błagania o pomoc.
— Powstań.
Gdy wypuściła ze swych objęć jego dłoń, przyłapała siebie na przyglądaniu się jej.
Była ogromna, ledwo mieściła się w jej chudej ręce, ale to co ją zbiło z tropu był fakt, iż była zadziwiająco ciepła w przeciwieństwie do jej zimnych palców.
Przypominało jej to jak pierwszy i ostatni raz trzymała go w swych ramionach. Pamiętała jak ten swoimi nowonarodzonymi rączkami, złapał ją za palec, a ona nie myśląc nawet przez sekundę, odtrąciła go jakby był nikim, śmieciem, nieudolnym dziełem.
W tamtej chwili czuła się jakby zamienili się miejscami. Wydawało się, że teraz to ona grała rolę niechcianego, nikomu niepotrzebnego dziecka, a on zirytowanego rodzica, który spodziewał się czegoś o wiele lepszego.
— Również dobrze cię widzieć, Raoul. Jak ci mija dzisiejsza noc?
Dopiero wtedy jej wzrok odważył się spocząć na nim. Ich oczy, tak podobne, a jednak bardzo różne, spotkały się na bardzo krótką chwilę, lecz wystarczającą, aby wywołać u niej burzę niezrozumiałych uczuć.
Musiała wysoko podnieść głowę, aby móc zobaczyć jego twarz, nawet jej buty nic, a nic nie pomogły, nadal nie mogła przynajmniej dosięgnąć do okolic jego ramienia.
Jego postura była subtelnie oświetlona przez blady blask wydobywających się z okien, na co świecące robaczki, zwanymi przez pobliskie dzieci, wróżkami, wykorzystywały idealną sytuację, by móc oczarować go swym talentem.
Rzadkością było jej zobaczyć go z tak bliska, cała sytuacja zdawała się być po prostu nierealna, fałszywa, jakby była niebywałą fikcją, a podmuch wiatru tylko głębokim snem.
Obraz Lionela Rowlanda Blackwooda w jej pamięci ograniczał się wyłącznie do wszelkich portretów, szeptów służby i oglądania go z daleka, jakby był świecącą gwiazdą, niemalże nie do zatrzymania, schwytania.
Znała jego namalowany uśmiech, słodki i srebrny głos, oraz ładnie sformułowane zdania, wręcz na pamięć, jakby były wyryte w jej świadomości i nie miały zamiaru zniknąć, spalić, przepaść, choćby tego chciała, wręcz pragnęła ze wszystkich pozostałych jej sił. Jednak znała to wszystko z posady bycia odległym obserwatorem, jakby była zwykłym astronomem, obserwującym oddalone ciało niebieskie.
Nie pamiętała kiedy ostatnio stanęła z nim twarzą w twarz, bez straży, bez służby, bez poddanych, bez członków królewskiego rodu robiących za tło, tylko on i ona.
— Wspaniale! Niebo jest tak przecudowne, że musiałam wyjść ze swojego pokoju! — Ułożyła swoje dłonie na spódnicy, brudząc ją niechcący krwią, która ostatkiem sił uciekała z jej zimnego niczym trup ciała. — Co Wasza Wspaniałomyślność robi tutaj o takiej późnej porze, jeśli mogę coś wiedzieć, oczywiście!
— Podziwianie gwieździstego nieba nie jest tylko pani hobby, muszę niestety oznajmić, że trzeba się czasem nim podzielić. — Jego oczy badały intensywnie jej twarz, jakby szukał odpowiedzi na swoje pytanie, które ona nie miała zaszczytu poznać. To nie była już taka pierwsza sytuacja, często zdawał się być porwany w swych przemyśleniach, nie puszczając do nich nikogo, nawet swoich najwierniejszych sługusów. Nie miała niestety możliwości, aby wkraść się do nich, rozgryzienie go było jej największym utrapieniem z jakim się spotkała w swoim krótkim życiu.
— Oczy-oczywiście, oczywiście, niebo nie jest tylko moją własnością, może Ekscelencja je podziwiać kiedy tylko zechce.
Bezwartościowe słowa przelewane niczym niesmaczne wino, były tylko zapychaczem, nikogo one nie obchodziły.
Uśmiechał się do niej ciepło swoimi firmowymi, perlistymi zębami, które zdawały się nie ukrywać żadnego, okropnego sekretu.
Jego sama egzystencja, istnienie, przebywanie w tym pomieszczeniu, po prostu samo jego oddychanie powodowało, że wszystko stawało w jasnych barwach.
Wzbogacony w złoto i srebro korytarz w mroku, oświetlony wyłącznie blaskiem przepięknego nieba, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenia, kiedy tylko on stanął przy jego progu.
Jak zawsze, był gwiazdą, który odbierał blask innym, sens istnienia.
Z grozą uświadomiła sobie, że nie pamiętała momentu, gdy ten strachliwy i samotny chłopiec, poszukujący swojej drogi w tym brutalnym świecie, stał się kimś ponad nimi wszystkimi ze swymi czarującymi słowami, mającymi potęgę perswazji.
— Idzie pani ponownie do doktora Madigana? — Twarz wyrażała pewne zmartwienie, ale ta nie chciała utonąć w fałszywości jego słów. W jego oczach dostrzegła dziwny błysk, który zdawał się perfekcyjnie mu pasować.
Mrugnęła szybko, gdy powód jej dzisiejszych, nieustannych rozmyślań wyrwał ją brutalnie z transu.
— Przepraszam Ekscelencjo, ale nie rozumiem, dlaczego miałabym tam się udać.
— Nie chcę martwić czy straszyć, ale pani dłoń jest ponownie cała we krwi.
— Oh?
Jego słowa stały się niczym czarodziejskie zaklęcie, gdy poczuła silniejszy podmuch wiatru i niemiłosierne pieczenie na zranionej skórze. Podniosła swoją dłoń zdumiona faktem, iż krew nie przestawała przelewać kropelkami. Ranki były malutkie, niewidoczne gołym okiem, ale były i właśnie zabrudziły okropnie posadzkę.
Najwyraźniej jej organizm zaczął się już poddawać w walce z skaleczeniami i najzwyczajniej na świecie, zaprzestał szybszego gojenia się.
To przeokropnie niepokojący sygnał, że śmierć powinna była już dawno wkroczyć do jej objęć.
Nim się zorientowała, owinął zgrabnie jej dłoń białym materiałem. Nawet nie zauważyła, kiedy musiał ją wyjąć ze swojej kieszeni. Roztrzepanie również nie było dobrym znakiem dla niej, ale nie wiedziała co ono oznaczało, albo skąd się nagle wzięło.
— Z chęcią dotrzymam towarzystwa.
W tamtej chwili, nie wiedziała czemu, lecz jego spokojny wyraz twarzy, oświetlony blaskiem księżyca i otoczona świetlikami przypominała jej pradawny obraz znanego, świętej pamięci malarza, który był gorliwym fanatykiem tezy mówiącej, iż ich jedyny, prawdziwy Pan i Władca, zmartchwystanie jako Królowa i zmieni świat spojrzeniem, dotykiem, słowem i pstryknięciem palcami, wymazując wszystko co złe i grzeszne.
Tylko po to, aby umrzeć śmiercią zdradziecką, chociaż nikt nie był w stanie pojąć w jakim kontekście miało oznaczać “śmierć zdradziecka”. Takie określenie zostało zapisane w jednej z wielu ksiąg z czasów starej epoki, ale niestety, jak w wielu przypadków z tamtego okresu, autor pozostał nieznany.
— To szlachetne, mój Panie, ale poradzę sobie sama.
— Kto powiedział, że to prośba? To jest rozkaz, Raoul.
Stanąwszy wnet obok niej przystawił swoje ramię, sygnalizując wzrokiem, aby je objęła.
Przez jej ciało przeszły dreszcze, gdy tylko usłyszała złość w jego głosie. Nigdy, przenigdy nie słyszała, aby jego ciepły, kryształowy głos zmienił się jak w kalejdoskopie na okropnie lodowaty i sposępniały.
Może to dlatego, że rzadko z nim przebywała, dlatego nigdy wcześniej nie była świadkiem takiej paskudnej zmiany? Nie wiedziała, wiedziała jednak, że w tamtym momencie czuła wyłącznie strach, który obezwładnił jej ciało w niemal kilka sekund, jakby rzucił w nią jakiś czar. Czuła jak krew zaczęła szybciej podróżować po jej żyłach, a chorowite serce zwariowało, jakby chciało zatańczyć.
Bezradność, czuła jakby takie imię zostało właśnie jej nadane.
W jednej chwili Raoul Ayesha Blackwood została wymazana, wyrzucona do śmietnika, spalona doszczętnie w płomieniach komina.
Zaczęła się intensywnie pocić, a jej chude ramiona zadrżały jakby od zimna. Z jednej strony bała się go dotknąć i chciała okazać z całej swej siły, że fakt zerwania z niej władzy nic jej nie robił i nadal traktowała się z wielkim szacunkiem, ale nadal miała przed sobą Królową, a nie słuchanie jej rozkazów to jak wbicie Bogowi w nóż z pogardą. Po odzyskaniu świadomości, zrobiła to co jej nakazał, czując się poniżona niczym myszka, złapana w pułapkę.
Na jego twarzy zawitał ponownie uśmiech, który był jego nieoderwalną częścią w życiu. Zdawało się, że chciał jej tym dać otuchy, ale to tylko sprawiało, że chciała zwymiotować. Wyglądał z tej perspektywy niczym szlachetnie namalowane arcydzieło samego Boga, który poświęcił się nad nim dłużej niż podczas tworzenia całego tego przeróżnego w dziwactw świata, oddając tej pracy życie setek istot i wiele dekad aby najstaranniej jak tylko można z najmniejszymi detalami, skończyć i pokazać to światu, by czczono to ponad czasy.
Zaczęli kroczyć w kierunku, z którego przyszła. Drzwi przez które wcześniej przeszła Królowa, zamknęły się trzaskiem przez wiatr, po czym po kilku sekundach, zagościła ich grobowa cisza, co chwilę zagłuszona w akompaniamencie jej butów.
Kiedy starała się nie ściskać za mocno jego ramienia, aby przez przypadek go bardziej nie dotknąć, do jej głowy zawitały pewne myśli, które powinny były się pojawić o wiele, wiele wcześniej.
Dlaczego jej stanowczość, śmiałość, swoboda którą posiadała przy swych marzeniach na temat zwalenia Królowej z tronu, znikały niczym śnieg na wiosnę, kiedy na horyzoncie pojawiała się jej przyszła ofiara? Dlaczego, gdy tylko do jej uszu docierał jego głos, czuła szalone, antypatyczne uczucia, które wierciły głęboką dziurę w jej wnętrznościach i dlaczego wtedy jej umysł zalewał wyłącznie pogardą do samej siebie, zamiast do osoby, której widok nawet na obrazie był niedozniesienia?
Wydawało się, że odpowiedź była wręcz banalna, tak łatwa, tak prosta jakby się zapytać małego dzieciaka jak brzmią wszystkie modlitwy do ich Boga. Bułka ze przesłodkim masłem, będącym dziełem sadystów.
Bo Bóg tak nakazywał.
Ich najwspanialszy Bóg, kazał czcić Władców, gdyż to oni byli jego uszami i oczami, to oni sięgali tam, gdzie gwiazdy nie mogły.
Modląc się nawet raz w życiu, podpisujesz kontrakt z Twórcą, iż mógłbyś zrzucić się lwom lub wilkom na pożarcie, jeśli tylko ucieszyłoby to Królowę.
Jednak pomimo tego wszystkiego czuła niedosyt w sercu, jakby te wyjaśnienie nie wystarczało dla niej. Pogarda była w jej gardle, umyśle, dłoniach, nogach, wypełniało ją w całym ciele niczym krew płynąca w żyłach.
Chciała tylko być posłuszną Bogu, oddać mu wszystko co tylko mogła, bo to była po prostu jej misja od urodzenia. Innej nie miała, nigdy nie czuła potrzeby robienia czegokolwiek innego. Więc dlaczego wszystko było dla niej takie trudne, kiedy powinno być łatwiejsze niż stawianie pierwszych kroków?
Chciała się pozbyć tego uczucia, które budziło się za każdym razem, gdy widziała jego zielone oczy z grzesznym, haniebnym, niemoralnym wzrokiem, który przeszywał jej ciało, kiedy spoczywał na niej za każdym razem, gdy zauważył ją w tłumie.
Ten wzrok, który dostał w prezencie od niej samej w dzień swoich narodzin. Gdyby tylko wiedziała, że z jej ciala powstanie takie przeszywające spojrzenie, zabiłaby go zanim by się urodził bez mrugnięcia okiem.
Chciała, tak bardzo chciała, ale to okropnie bardzo się tego pozbyć.
Chciała się pozbyć jego.
Spojrzawszy się na niego na chwilę, wręcz na nikłą sekundę, spostrzegła z grozą, iż cały przepiękny blask nieba skupiał się wyłącznie na nim, nie na niej, nie na rzeźbach, po prostu na nim, pozostawiając ją doszczętnie w jego cieniu.
Kierował się prosto przed siebie, zdając się, że z dumą wymalowaną na twarzy, nie zwracając uwagi na nic, nawet na nią. Pomimo stąpania ramię w ramię, to on był gwiazdą, był kimś więcej, podczas, gdy ona była nikim. Mogłaby w tamtej chwili umrzeć i nikt nie zwróciłby na to uwagi.
Wokół jego wysokiej sylwetki tańczyły przeróżni goście tego makabrycznego balu, parę zakochanych, którzy dostojnie się poruszały bez żadnych skaz.
Całkowicie ignorując ją, tą co adorowali dosłownie przed chwilą, przyczepiając się wręcz do jej sukni, gdy modliła się do gwiazd, nieba, Boga.
Lionel Rowland Blackwood nie zabrał tylko tronu, berła, uwielbienia poddanych i przyzwolenie na świętą śmierć.
Zabrał jej atencje Boga, który obserwował go bacznie, nie odrywając nawet na krótką chwilę wzroku, jakby od tego zależało losy całego świata. Wszystko o czym myślała, że to ona jest w sercu tego przedstawienia, było jedynie kolejnym bezwartościowym fałszem. Dopiero w tamtej chwili zdeptano jej różowe okulary, pokazując prawdziwą, okrutną rzeczywistość, pozostawiając ją do wyginięcia.
I gdy ominęli posąg jej poprzedniczki, stojącej w honorze, kilka godzin przed swą śmiercią, do świadomości kobiety wtargnęła brutalnie kolejna, okropna i gorzka prawda, która spowodowała, że prawie opadła na ziemię i straciła przytomność wraz ze swym sensem życia.
Prawda ukryta za piegowatym niebem, prawda, która tajemnicą męczyła niejednego filozofa, przyszła do niej od tak sobie, jakby zapukało do jej drzwi z kwiatami, czekoladkami, pocałunkami i odpowiedzią.
Pojawienie się ich co noc na niebie, wcale, a wcale nie okazywały czasu, który znał każdy mieszkaniec.
Wszystko było po prostu sprawką Królowej, której niebo było dedykowane przez Boga.
W pobliskich lokalach i barach, ludzie wypijali kolorowe drinki na jego cześć, świętując co noc każde dni jego miłosiernego panowania nad nimi.
Ludzie szli na groby, aby ze zdartym tchem opowiedzieć o cudzie, o czymś, co ich najukochańsi nie zdołali niestety dożyć, o zmianach, o nowej erze, o Mężczyźnie Królowej, a jeszcze inni tańczyli z euforią, że Bóg się nad nimi zlitował i pozwolił im dożyć tych wspaniałych, przecudownych czasów.
Poeci i pisarze obserwowali, przeszukiwali w skupieniu niebo, szukając nadgorliwie inspiracji do kolejnych wspaniałych dzieł o nieskazitelnej i silnej władzy Lionela Rowlanda Blackwooda, a samobójcy odbierali swe życie z radością w sercu i z wiedzą, że wytrzymali w swym cierpieniu do momentu nowej ery.
Tak, to musiała być stuprocentowa prawda. Nie było innej opcji do rozważenia nawet przez sekundkę, czuła to w swoich słabych kościach i w ledwo pompującym sercu. Mogło to zabrzmieć dla zwykłego, brudnego śmiertelnika okropnym, wymyślnym absurdem jakieś starej kobiety, która zaczęła świrować i zbierać z podłogi swoje wyniszczone, różowiutkie okulary, ale oni byli tylko głupimi, bezwartościowymi marionetkami, nie mający własnego zdania, idącymi tylko za tłumem.
Ona po prostu została przez wszystkich zapomniana, pominięta, jakby wcale, a wcale nie istniała. Jego twarz widniała na pierwszych stronach gazet, na każdym kanale telewizyjnym, a nawet na plakatach z inspirującymi cytatami, a ona?
Do jej umysłu ponownie wkradły się wyobrażanie o makabrycznej, prze okrutnej śmierci Królowej, który wcześniej jej uciesznie nawiedził.
Przed sobą widziała tylko wyłącznie to, gdy przemierzali długi korytarz i choć w głębi wiedziała, że to właśnie najgorszy grzech jaki popełnia myśląc nawet przez sekundę o tym, po prostu nie była w stanie się powstrzymać od tego, szczególnie gdy do tego obrazu domalowała zamkową scenerię i ją ze złotym berłem w blasku chwały i wielkiej sławy.
Nieświadomie zaczęła nadgorliwie się modlić gdy, jakby podczas głębokiego snu, wyjmowała nóż do obrony, który nosiła od piątego roku życia.
Jedynym sposobem na odkupienie ze wszystkich, jakichkolwiek ciężkich grzechów jest śmierć święta, arcy-piękna, w brawach, okrzykach radości i obłędnych modłów. W taki postawnym sposobem odkupiła grzech jej poprzedniczka, która kiedyś przydusiła swoje pierwsze dziecko tylko wyłącznie za to, że było chłopcem, a nie córeczką, która mogłaby dostojnie przystąpić zaszczytu.
Nie minęła nawet minuta, czy nawet malusieńka sekunda, kiedy wszystko zostało wyciągnięte na jedną kartę.
Świetliki uciekły w popłochu przez nagły, nieoczekiwany ruch, a pobliski posąg jednej z Królowych, którego imienia nawet nie warto pamiętać, prawie opadł i rozwalił się doszczętnie na miliony kawałeczków.
Zorientowała się co stało, gdy usłyszała trzask złamanej kości i bezgraniczny ból w ręce.
Chwilowa ciemność ustąpiła ponownemu blasku nieba i widoku Królowej, której wzrok nie wskazywało na nic, jakby zostało wyparte ze wszystkiego, co tylko było haniebne. Choć może jej się tak wydawało?
Widziała tylko małe łezki czerwonej barwy życiowej spływającej z jego zielonego oka, nic więcej.
Czy to jego uścisk był taki silny, czy to ona była tak słaba, że byle jaki dotyk połamałby ją na strzępy?
Czas zatrzymał się w miejscu, choć dla niej, zniknął już dawno po utraconej miłości od Boga, jej jedynego sensu w tym brudnym, nędznym życiu.
Wiatr ucichł jakby na zawołanie, choć może jej się wydawało, kiedy na twarzy swojego pierworodnego i jedynego syna, ujrzała szelmowski uśmiech.
— Taka krótka, lecz pomocna uwaga, następnym razem celuj w szyję, jeśli masz zamiar mnie zabić takim tępym narzędziem.
Przystawił nóż z jej ręką do swojej szyi i delikatnie ją poruszył, robiąc małą ranę. Przymknęła na chwilę oczy, myśląc, że zobaczy więcej jego szkarłatnej cieczy, lecz szybko się zorientowała, że miał w tamtej chwili rację. Dawno nie ostrzyła swojej broni i jedynie co mogła mu zaszkodzić, to zrobienie jakiegoś niegroźnego zadrapania.
Gdy powoli zwiększał siłę nacisku na jego skórę, próbowała się wyrwać jak tylko mogła, ale złamana dłoń w niczym nie pomagała, przez co wbrew swej woli prawie wisiała w powietrzu.
Poczuła chęć krzyczenia, błagania, lecz dotarło do niej, że nie mogła nawet otworzyć swoich ust.
Po kilku sekundach, może minutach, lub godzinach, nie wiedziała kompletnie, w końcu rubinowa barwa spłynęła wręcz w mikroskopijnej ilości na podłogę, brudząc przy tym delikatnie jej nóż
— Widzisz? To bardzo proste. Przy miejscu zewnętrznej żyle szyjnej, w identycznym miejscu, gdzie kat związałby twoją linę, gdyby wyszło na jaw co chciałaś zrobić.
Jego głos był odległy, jakby był poza Układem Słonecznym, nie słyszała w tamtej chwili ani wściekłości, ani smutku, a tym bardziej jakiegokolwiek szoku, nic, po prostu przerażająca pustka emocjonalna, wwiercająca barbarzyńsko do jej duszy.
— Co za zabawny zbieg okoliczności, nieprawdaż? Szyja jest bardzo wrażliwym miejscem na które trzeba bardzo uważać — Brzmiał dla niej jak młody profesor, który opowiadał z wielkim entuzjazmem na temat świata ich otaczającego, chcąc przekazać wszystkim całą swą wiedzę — posiada przecież tętnicę, która pochodzi bezpośrednio z serca i jest głównym dopływem krwi do mózgu. Przebicie jej doprowadziłoby do szybkiego wykrwawienia, a co niestety za tym idzie, śmierci.
Puścił ją dłoń, co skutkowało jej nagłym, a zarazem głośnym upadkiem na ziemię, nadto jeszcze złamania obcasa. Nóż spadł tuż po niej, lądując idealnie przy jej zabrudzonej sukni, tylko bardziej pogarszając stan materiału.
— Niech mnie pani źle nie zrozumie, nie mówię, że atak był okropny wykonany, wręcz przeciwnie, po prostu brakuje praktyki, i oczywiście planu. Improwizacja nie zawsze działa na naszą korzyść, pamiętasz?
Z jego wyrazu została jakby zmyta obojętność, zastąpiona… czymś. Nie był to ani sztuczny smutek, gorliwa nienawiść czy też jakiekolwiek znane jej uczucia.
Nie wiedziała, ani nie starała się tego ujrzeć, gdyż jej widok został zasłonięty doszczętnie łzami, gdy dotarło do niej, co miała zamiar zrobić.
Nie było dla niej już jakiegokolwiek odwrotu, klamka zapadła jak tylko złapała za narzędzie. Wiedziała, oh wiedziała, że Bóg już nigdy nie spojrzy w jej stronę, skazała siebie na wieczne cierpienie po śmierci i to było wyłącznie jej winą.
Zignorowała całkowicie jego słowa, które wskazywały na to, że najprawdopodobniej ten atak go nie ruszył. Nie miała w ogóle jakiejkolwiek siły, aby analizować jego uczucia względem tej sytuacji. Mógł nawet czuć rozpacz lub rozbawienie, ale ona się o tym nigdy nie dowie.
Był niczym zagadka Sfinksa, praktycznie niezdolna do odgadnięcia.
Przestała zwracać uwagę na ból, gdy trzęsąc się, niezgrabnie ułożyła swoje dłonie ku niemu i starała się wycałować jego skórzane buty, szlochając głośno niczym małe dziecko.
— Przepraszam, tak bardzo, bardzo, przepraszam!
Niespodziewanie, kiedy ten cofnął szybkim ruchem swoje nogi od niej o dwa kroki, ta zaczęła głośniej lamentować, spodziewając się jakiejś kary za jej karygodne zachowanie.
Ta zniewaga wymagała krwi. Jak była dzieckiem, jej poprzedniczka powtarzała cichutko tą frazę, za każdym razem, gdy patrzyła jak ta wykrwawiała się po haniebnych postępkach jakimi było przykładowo, przypadkowe nadepnięcie sukni Królowej.
Włosy stanęły dęba, a serce, które i tak już tańczyło szalenie wraz ze świetlikami, nagle przyspieszyło, co zdawało się być nieprawdopodobne. Zdziwieniem mogło być też, że nie padła jeszcze na zawał, kiedy zaczęła płytko oddychać, nie mogąc tak naprawdę złapać tchu. Jej słuch wyostrzył się, odbierając silniej wszystkie możliwe dźwięki, które ją otaczały. Docierało do niej brzmienie jej własnej krwi, która podróżowała desperacko po żyłach, aby móc wzmocnić jej cierpiące serducho.
Może te uczucie towarzyszyło jej podczas śmierci Królowej i dlatego słyszała najmniejszy dźwięk, jakim było skapywanie szkarłatnej cieczy? To naprawdę wiele by wyjaśniało.
Z niecierpliwością czekała na rozwój wydarzeń, lecz kiedy zamiast uderzenia czy nawet lekkiego kopniaka, poczuła ciepły materiał wokół jej drobnej sylwetki, wstrzymała wnet swój wdech.
Nie była w stanie podnieść swojego wzroku, zaróżowioną twarz zasłaniały brązowe kosmyki.
Nie wiedziała czego mogła się spodziewać, nigdy nie doświadczyła czegoś takiego.
Zanim mogła się zorientować, iż źródłem ciepła był płaszcz Królowej, poczuła jak delikatne dłonie złapały ją za ramiona i pomogły jej się podnieść, na co nawet nie protestowała, choć wolałaby pozostać tam gdzie było jej miejsce.
Gdy stanęła ponownie na nogach, co było naprawdę trudnym zadaniem zważając na zepsutego buta i drgawki, które robiły z kończyn galaretkę, jej oczy wręcz automatycznie skierowały się na ziemię, jakby ze wstydu. Widziała oderwany obcas, dużo krwi i nóż, który w tamtym momencie zdawał się być daleko, co mogło zostać uznane za idiotyczne. Wolała patrzeć nawet na swoje wychudzone ciało, z widocznymi żebrami, które tak nie lubiła, niż spojrzeć w oczy osobie, która była wysłannikiem Bożym.
W zielone oczy, które były znakiem wyższości i większego zbliżenia do gwiazd.
Powinna była go zamordować od razu, gdy tylko ujrzała tą barwę.
Wtedy wszystko byłoby lepiej. O wiele, wiele lepiej.
Może wtedy, ludzie, ci okropni grzesznicy, nie ubzdurowaliby sobie, że była ona pomyłką i wcale nie była dzieckiem Boga.
Coś do niej mówił, z pewnością do niej przemawiał tym swoim spokojnym, ciepłym jak jego dotyk głosem, powoli, jakby nie chciał jej wystraszyć. Jakby była zwierzęciem, karykaturą człowieka, a nie czymś, co miało prawo oddychać na tym świecie.
Nie słuchała, nie potrafiła, nie wiedziała co się wokół niej działo.
Myśli ją atakowały raz po raz, brutalnie, znikąd, choć nawet nie wiedziała o czym myślała, była zagubiona niczym ta głupia mysz.
Ponownie barbarzyńsko do tych myśli wpadło wyobrażenie, które już ją męczyło od początku gwieździstej nocy. Zwłoki jej syna, ciało, któremu mogła odebrać życie, gdyby tylko trafiła w cholerną szyję. Przy miejscu żyły szyjnej, w identycznym miejscu, gdzie kat związałby jej linę, gdyby wyszło na jaw co zrobiła. Przecież to było bardzo, ale to bardzo wrażliwe miejsce, jakby tylko zadźgała w tym oto miejscu, z planem, z praktyką, spowodowałaby jego szybką i krwawą śmierć. Lecz tego nie zrobiła, dlaczego?
Czuła jak grzech przepełnia całe jej ciało, wiedziała już doskonale, że nigdy nie dozna zaszczytu. Zawiodła, po prostu zawiodła.
Wyrwała się z jego dotyku, ponownie prawie zatracając równowagę. Obuwie szybko wypadły, a następnie boso stanęła na lodowatym parkiecie.
Nie chciała go dotykać, nie chciała w ogóle z nim przebywać. Kiedy tylko widziała go, nawet przez minutę, sekundę, czuła tylko chęć posmaku krwi. Nic innego, tylko słodkiej, metalicznej krwi.
Po jej nagłym ruchu, od razu podszedł do niej powoli, zgrabnie, prosto, idealnie, jak na Królowę przystało. Przed jej oczami stała postać całkowicie niepodobna do wizerunków na ścianach, lecz dlaczego miałaby się dziwić i głowić na ten temat? Ostatni portret namalowano–
— Raoul.
–nie pamiętała kiedy.
Czyżby już straciła ze swych dłoni piasek klepsydry i zaprzestała pojmować co się wokół niej dzieje? Ile młodzieniec przed nią miał lat?
— Ma Wielka Wysokość rację, powinnam przejść do Doktora Madigana.
Czemu przed sobą zamiast portretu wykonanego starannie przez dworskiego artystę, który całe swe życie zadedykował w służbie Królowej, widziała wyłącznie ten przeklęty obraz tego przeklętego, w świętej pamięci, słabeusza, który był znany tylko wyłącznie dlatego, gdyż przyczynił się w rozwoju kultury?
Świetliki po raz ostatni zatańczyły, wirując wokół ciała jej pierworodnego syna. Ciemność zaczęła opanowywać jej wzrok, zasłaniając wszystko, nawet przecudowne gwiazdy, które zaczęły odchodzić, aby powiadomić o wszystkim Bogu, który wstanie wraz z wschodem słońca.
Nadchodził koniec przepijania kolorowych drinków w miejscowych lokalach, oraz barach i wnoszenia toast za Królowę Mężczyznę.
Ludzie żegnali się z grobami, wracając do domu ze świadomością, że opowiedzieli swym najbliższym wszystko na temat nowej ery, jak również ci, którzy tańczyli całą noc przez swą euforię z powodu daru, jakim było życie w tych czasach.
Pisarze i poeci z pewnością zakończyli już swoje kolejne dzieła na temat wspaniałości Władcy, żegnając się z piegowatymi niebiosami, które zapewne już zebrały dusze z ciężkich ciał, leżących na trawie i czekających na godny pochówek.
Kobiety, które zawsze żartowały z głupot płci przeciwnej niewątpliwie już szykowały się do przebudzenia, aby zająć się swoją wysoko zarobkową pracą, a katecheci oczywiście zaczynali swoje modlitwy w katedrach i szykowaniem się na przyszłą ceremonię świętej śmierci, która ma się odbyć skrupulatnie za cztery miesiące.
Zimny wiatr, którego i tak zaprzestała czuć w pewnym momencie tej feralnej nocy, zamieni się niedługo w ciepłą, poranną bryzę, a świetliki, cudowni goście, odejdą jakby nigdy nic, aby zapaść w sen i poczekać na kolejne przyjęcie.
Świat będzie nadal toczył się swoim tokiem, jakby nic nigdy się nie stało. Świadkowie tego okropnego czynu odejdą jak sen złoty, a sędzia wyroku przybędzie dopiero po świcie.
Pozostali tylko sprawca i ofiara. Ofiara i sprawca. Tylko kto był w tamtej chwili kim?
Taka pomyłka, taka niepotrzebna nikomu pomyłka nie powinna była istnieć i zatruwać każdemu powietrza.
Zaczęła szlochać.